Recenzja spektaklu "Hymn do miłości" - luty 2019 r.

W sobotę (23.02.2019 r.) miałam okazję wybrać się do Teatru Polskiego razem z Krzesińską Melpomeną na spektakl pt. "Hymn do miłości", który został wyreżyserowany przez Martę Górnicką. W 2013 roku otrzymała ona nagrodę za reżyserię na Europejskim Festiwalu Młodych Reżyserów Fast Forward w Brunszwiku, a odzyskiwanie chóru dla teatru rozpoczęła w roku 2010, prezentując "Tu mówi chór" w Instytucie Teatralnym.

Przedstawienie rozpoczyna się od słów "Mazurka Dąbrowskiego" zainicjowanego przez Ewę Szumską. Pojedyncze głoski zostają wypowiadane w różnych stylach, od szeptu po krzyk, co brzmi wyjątkowo rytmicznie. Szczerze mówiąc, jeszcze nigdy na takim spektaklu nie byłam i zdecydowanie nie spodziewałam się zaprezentowania tej sztuki w formie wystąpienia chóru, który wypowiada dane kwestie (oczywiście nie ma to wydźwięku negatywnego, a wręcz przeciwnie).

Tytuł sztuki kojarzy się z uczuciem, którym darzy np. matka swoje dzieci, jednak nic bardziej mylnego. W tym przypadku jest to miłość przesycona ksenofobią oraz szowinizmem. Postawy te ostatnio szerzą się niemal w całej Europie. Ludzie boją się wyróżniać z tłumu, ponieważ akceptacja inności czy wyjątkowości zanika, a zamiast tego myśli się stereotypowo. Obywatele stawiają swój naród ponad innymi, których nienawidzą. Mówi o tym również spektakl Górnickiej, choćby w słowach: "Zapraszamy. Jest dużo miejsca w komorach. Delete. Delete [...]".

Aktorzy grający w sztuce byli zróżnicowani. Pośród tych dwudziestu pięciu osób znalazły się m.in.: dwunastoletni chłopiec, dziewczyna o ciemniejszej karnacji, mężczyzna w podziurawionej bluzce, kobieta z zespołem Downa. Miało to zapewne podkreślić, że obecnym społeczeństwie każdy jest inny, a ślepe podążanie za tłumem, tylko dlatego, że inaczej nie wypada, albo ze strachu przed byciem ocenionym, jest tak naprawdę błądzeniem. Pojawiły się również "wyłamania z systemu" (inne=złe), według którego myśleli bohaterowie. W czasie gdy chór wypowiadał kwestie mówiące o pozbyciu się z ich kraju obcych nacji, było słychać delikatny dziewczęcy śpiew. Pojawił się więc kontrast pomiędzy agresją a niewinnością. Podczas tej melodii Konrad Cichoń zaczął tańczyć z kobietą z zespołem Downa. Była to jedna z moich ulubionych scen.

Spektakl mógł w odbiorcy wzbudzić wiele emocji, w tym nawet wzruszyć, a wśród kwestii chóru można było usłyszeć fragmenty m.in.: manifestu Andersa Breivika, dość powszechnych opinii o uchodźcach, pieśni patriotyczne oraz religijne. Moim zdaniem ciekawą koncepcją było mieszanie w niektórych momentach języka polskiego z angielskim oraz niemieckim, dawało to większą możliwość zrozumienia powszechności problemu zawartego w przedstawieniu. Na ścianie za aktorami były wyświetlane wszystkie kwestie, które wypowiadali, w dwóch obcych językach. Ułatwiło mi to odbiór, ponieważ w chwilach, gdy wszystkie osoby mówiły jednocześnie, nie zawsze byłam w stanie je zrozumieć.

Moim zdaniem niektóre momenty były jednak dosyć przytłaczające. Zbyt wielu aktorów zaczynało mówić różne kwestie jednocześnie, nawzajem się przekrzykując. Mimo wszystko ich dykcji oraz ekspresji nie można nic zarzucić. Szczególnie podobało mi się, gdy kilka osób zamiast omijać wzrokiem widzów, patrzyło prosto na nich. Było to nietypowe doświadczenie i myślę, że pozwalało jeszcze bardziej utożsamić się z emocjami postaci.

Po zajęciu swojego miejsca na widowni od razu zwróciłam też uwagę na pluszaki, które były ustawione po bokach sceny oraz dwadzieścia pięć osób na niej widocznych. Od samego początku postacie stały i patrzyły przed siebie, dzięki czemu odniosłam wrażenie, że są figurami albo robotami, ale tak naprawdę obserwowały one Martę Górnicką, która nimi dyrygowała. Po paru minutach ciszy spektakl się rozpoczął. Rekwizyty były dość ubogie, dopiero w połowie sztuki pojawiły się pluszaki: świnka, baranek i dwie myszki, pełniące przez pewną chwilę funkcję pacynek, ale mimo to nikt się tym zbytnio nie przejmował, bo na scenie cały czas się coś działo i dodatkowe elementy wprowadziłyby tylko jeszcze większy chaos.

Niewątpliwie zaletą był brak podtekstów seksualnych, moim zdaniem jedynie wprowadzających kicz do inscenizacji. Z drugiej strony nie przeszło mi nawet przez myśl, że po paru minutach z ust aktorów wydobędą się jakiekolwiek przekleństwa. Jeśli dobrze liczyłam, to pojawiły się aż cztery, m.in. "No i k#### prawidłowo". Było to coś nowego, bo jeszcze nigdy nie słyszałam tak mocnych słów w teatrze.

Na początku miałam dość mieszane uczucia dotyczące tego spektaklu, ale po paru minutach, biorąc pod uwagę oczywiście całokształt pracy, wywołane u obserwatorów emocje, oryginalny pomysł, czas poświęcony na powstanie tej sztuki, zmieniłam swoje zdanie. Jednak, tak jak wcześniej wspomniałam, wyróżnia się ona spośród innych i nie każdemu może przypaść do gustu, a szczególnie osobom, które nie przepadają za krzykami, chaosem, patetycznym nastrojem oraz przedstawieniami skłaniającymi do głębszych refleksji.

Jak najbardziej zachęcam do zobaczenia "Hymnu do miłości" na żywo i do spojrzenia się z dystansem do ludzi i otaczającego nas świata.

Amelia Żak

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja spektaklu "Mister Barańczak" - marzec 2019 r.

Recenzja spektaklu "Przyjęcie dla głupca" - listopad 2018 r.

Recenzja spektaklu "Dziady" - styczeń 2018 r.