Recenzja spektaklu "Romeo i Julia" - maj 2018 r.

Renesansowa historia dwojga kochanków inspirowała wielu, w tym postromantycznego kompozytora Siergieja Prokofieva. Na podstawie dramatu Shakespeare'a stworzył on jeden z najlepszych baletów w historii i udowodnił, że wielkie emocje mogą być doskonale odzwierciedlone w muzyce.
Teatr Wielki imienia Stanisława Moniuszki podjął się wystawienia "Romea i Julii" już kilka lat temu i odniósł niemały sukces, spektakl nie znika z afisza aż do dzisiaj. Miałam przyjemność podziwiać kunszt poznańskich artystów w piątek 25 maja.

Balet rozpoczyna wprowadzenie muzyczne przedstawiające widzom postaci dramatu w formie tematów muzycznych. Szczególną uwagę przykuwa temat Julii grany na instrumentach dętych drewnianych oraz temat rycerzy w niskich rejestrach instrumentów smyczkowych i dętych blaszanych. Jak się później okazuje, ich wariacje posuwają do przodu akcję i dodają dramatyzmu.
Gdy podnosi się kurtyna, rozpoczyna się właściwa akcja "Romea i Julii". Scenograf (Andrzej Kreutz Majewski) zdecydował się na ukazanie Werony za pomocą białej studni, na której siada zadumany Romeo, oraz bramy miasta na horyzoncie sceny. Uważam to za dobre rozwiązanie, ponieważ w ten sposób pozostaje wystarczająca ilość miejsca do tańczenia. Jednak jeszcze lepszym pomysłem było rozdzielenie zwaśnionych rodów za pomocą kolorystyki. Monteki ubrani są w czerwone szaty, natomiast Kapuleci w niebieskie. Wyjątek stanowią Romeo (Mateusz Sierant) i Julia (Asuka Horiuchi) w białych strojach. Zabieg ten ułatwia rozpoznanie stron sporu w każdej chwili przedstawienia.

Największe wrażenie zrobił na mnie taniec rycerzy podczas balu w domu Kapuletów w pierwszym akcie baletu. Dostojne postacie, przydymione światło i połączenie partii kontrabasowych z melodią prowadzoną przez waltornie, puzony i fagoty -  to wszystko sprawiło, że scena zapierała dech w piersiach. Nic więc dziwnego, że otrzymała wielkie brawa. Coś takiego nie zdarza się często podczas baletów.

Podsumowując, wyjście do Teatru Wielkiego było niezwykłym przeżyciem. Ponowne zagłębienie się w losy ikonicznych zakochanych pokazane z perspektywy muzycznego geniusza pozwoliło mi zapomnieć o problemach dnia codziennego i na dwie i pół godziny przenieść się do włoskiego miasteczka owładniętego tragicznym sporem.
Maja Korbacz

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja spektaklu "Mister Barańczak" - marzec 2019 r.

Recenzja spektaklu "Dziady" - styczeń 2018 r.

Recenzja spektaklu "Przyjęcie dla głupca" - listopad 2018 r.